wtorek, 4 czerwca 2013

Dzień 3 - Tokio


Pobudka o 4.15. Idziemy na stację metra, by pojechać na Tsukiji, czyli największy na świecie targ ryb i owoców morza. Na miejscu okazuje się, że wejście na aukcję tuńczyków jest już niemożliwe, bo lista została zamknięta. Wkradamy się na halę, ignorując zakaz (dla kupujących jest ona otwarta dopiero od 9 rano).
Przemykamy pomiędzy stoiskami, blatami, pudłami, wiadrami i nadziwić się nie możemy, ile różnorakich stworów produkuje ocean. Wyraźnie przeszkadzamy sprzedawcom, ktorzy przygotowują towar, zlewają strumieniami wody blaty, sprzątają. W końcu łapie nas policjant i grzecznie wyprowadza z hali targowej. Ale nam udaje się zrobić sporo zdjęć i oceniamy wyprawę jako udaną. 

 














Ten specyficzny poranek wieńczymy degustacją świeżutkiego sushi w szemranym lokaliku, przy straganach. Z tego, co wcześniej czytałam, należało się ustawić tam, gdzie jest największa kolejka - to miało dawać gwarancję trafienia na najlepsze sushi. Nie bardzo chciało nam się czekać, więc rozsuneliśmy drzwi pierwszego z brzegu maciupeńkiego lokaliku, przeszliśmy pod jakimiś płachtami i witani gromko przez szefa zasiedliśmy do baru. To zresztą jest tu charakterystyczne, że wejścia do knajpek, barów czy restauracji są pozasłaniane, pozamykane i jeszcze nie możemy uwierzyć, czy aby na pewno możemy wejść i czy klient jest tam mile widziany.
Właściciel tego przybytku przyjął od nas zamówienie, nie zgodził się na to, by BB niczego nie zamawiał i na naszych oczach zaczął przedstawienie.
Przelecieliśmy tyle tysięcy kilometrów, by przy targu Tsukiji zjeść sushi w towarzystwie grupy Polaków, którzy okazali się kolejnymi klientami.
Sushi smakowało wyjątkowo - wszak nie za często je się je o 6. rano:)






Środkowa część dnia upłynęła mi na próbach odsypiania, a reszcie na załatwianiu nam miejscówek na dalszą podróż.
Popołudniem wybraliśmy się do dzielnicy literatury w Jimbocho. Pokręciliśmy się trochę po tamtejszych uliczkach, rzeczywiście mijaliśmy sporo księgarni, których wcześniej nie spotykaliśmy. Wokół było bardzo dużo szkół, uniwersytetów i innych przybytków nauki. Ale też sporo uroczych domków i zaułków.











Wstąpiliśmy na kolację do baru, w którym siedzieli sami tubylcy, więc to miejce wydało się odpowiednie dla nas. Chwilę później odrobinę zweryfikowaliśmy nasze poglądy. Ja wprawdzie zjadłam normalną, grillowaną rybę, ale pozostała część towarzystwa uraczyła się nieświadomie kurzymi ogonami, które BB ochrzcił na potrzeby wspomnień "chicken kuprami". Jakoś nas nie tknęło, kiedy kelner klepał się po tylnej części ciała, gdy pytaliśmy, co to jest, pokazując na obrazek w menu. Skupiliśmy się na tym, że "machał skrzydełkami":)
Tak wyglądało to miejsce.



Aha, trafiliśmy też na imponujący sklep z japońskimi militariami. 
Poniżej zdjęcie specjalnie dla mojego brata:)



Kiedy zrobiło się już całkiem ciemno pojechaliśmy do dzielnicy Asakusa, by zobaczyć tzw. "dolne miasto" - uliczki z kramami rzemieślników i atmosfera dawnego czasu, gdzie ten ostatni się ponoć zatrzymał. Na tym terenie mieści się również świątynia Sensoji, gdzie przechowywany jest wizerunek Kannon - buddyjskiej bogini miłosierdzia.
Kramy były już zamknięte, ale całe to "dolne miasto" warte jest odwiedzenia. Spacerowaliśmy po naprawdę innym świecie - tajemniczym, barwnym i z małomiasteczkową atmosferą. Jedynie nas, Europejczyków, mogły zaskakiwać niektóre rzeczy czy dziwnie ubrani ludzie. Wszystko tam było inne od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, a jednocześnie tak swojskie dla tamtejszych ludzi.













A poniżej wspomniana świątynia Sensoji, która nas zauroczyła.









A na koniec zaliczyliśmy salon Pachinko, w którym ukradkiem zrobiłam 2 zdjęcia (bo nie wolno tego robić). To naprawdę fenomen - w tym ogłuszającym hałasie, Japończycy i młodsi i starsi, zapadają się w inną nierzeczywistość.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz