Dziś
podróż na drugi koniec świata jest z perspektywy jednostki czymś szczególnym,
ale obiektywnie nie jest niczym wyjątkowym. W gronie znajomych osób, z którymi
się w jakiś tam sposób stykam, trudno uświadczyć już takie, które wakacje spędzają w najbardziej popularnych kurortach lub rozprawiają na temat tego,
który kąt widzenia z przyhotelowej plaży jest najbardziej atrakcyjny.
O
przeżyciach w Indiach, Wietnamie, Gwadelupie, Borneo czy dziesiątkach innych
miejsc, o których może i słyszałam, ale muszę googlować w celu ich
zlokalizowania, czytam już nie w podróżniczych periodykach, tylko na blogach czy
serwisach społecznościowych osób, które personalnie kojarzę.
„Na
świecie są tylko dwa rodzaje ludzi – jedni zostają w domu, a inni tego nie
robią. Ci drudzy są ciekawsi.”
Posłużę
się tym uprzejmym cytatem pochodzącym z książki „W drodze na Hokkaido” Willa
Fergusona. Uprzejmym, bo nikogo ani nie obraża, ani nie szufladkuje. Chyba, że
się go rozbierze na czynniki pierwsze i zinterpretuje przymiotnik „ciekawsi” na
dwa sposoby. No właśnie – o co chodzi z tymi podróżami? Gnamy w świat, bo stał
się on dla nas bardziej dostępny – to oczywiste. Ale także dlatego, że jesteśmy
go ciekawi, czy po to, by być uznawanymi za bardziej interesujących ludzi?
Odpowiecie – to pierwsze. Ale chodzi też o to drugie – musicie szczerze
przyznać. I ja przyznaję.
Powodowana
więc tymi dwoma przyczynami wybrałam się do Japonii. Biorąc pod uwagę miejsce
mojego zamieszkania, kraj ten jest dla mnie miejscem na końcu świata. Podróż
tam, jeśli nie wykupuje się zorganizowanej pod czujnym okiem wypożyczonego
rezydenta wycieczki, wymaga pewnej dozy wytrwałości i zorganizowania. A pobyt
na miejscu – z im większym potencjałem cech i wrażeń interesujących chcemy
wrócić – wymaga wytrzymałości i skrupulatności w wyszukiwaniu i zapamiętywaniu
rzeczy „poza wierszami” przewodnikowych tekstów.
Przygotowany
wcześniej dość chaotyczny i wyrywkowy plan – spis miejsc, w których chciałabym
się znaleźć, udało się zrealizować w jakichś 70 – 80 procentach. Dwutygodniowy
pobyt w Japonii pozwala na jedynie spróbowanie tego kraju po to, by powiedzieć:
byłam tam i mogę stwierdzić – jak mnie ktoś zapyta – czy mi się podobało, czy
nie. Jeśli tak jakoś się wie, że to będzie w naszym życiu jedyna (przynajmniej
zamierzona) podróż do tego kraju, nastawiamy się na, kolokwialnie rzecz
ujmując, „obskoczenie” paru miast, a w nich miejsc, a nie bogatą, drobiazgową i
spontaniczną wędrówkę. To ostatnie zostawiam pasjonatom Japonii, osobom, które
zdecydowały się związać z nią swoje losy na dłużej.
Byłam
więc w Japonii i podobało mi się tam. Ale wiem jednocześnie, że na listę miejsc
na świecie, które chciałabym odwiedzić, na pierwsze pozycje wskoczyło kilka,
jeśli nie kilkanaście państw – Japonii już tam nie ma.
Chęć
powrotów dyktowana jest banalnym, najzwyklejszym czynnikiem – czuciem się
gdzieś bardzo dobrze. Każdy ma takie miejsca, gdzie nawet nieświadomie kiedyś
tam zostawił przysłowiowy „kawałek siebie”. Ten kawałek był tak zdumiony i tak
pławił się w dobrym samopoczuciu, że zagapił się i nie wrócił wraz z nami do
domu. Mój kawałek w Japonii nie pozostał (nie licząc zapomnianej w pośpiechu,
na przystanku autobusowym, peleryny).
Tak
się rozpisuję po to tylko, by wyjaśnić, że moje spojrzenie jest bardzo
ograniczone i bardzo subiektywne. I że nie jest wezwaniem do jakiejkolwiek
dyskusji.
Japonia
to po prostu kraj miłych i dla miłych ludzi. Próżno jest doszukiwać się w nim
jakiejkolwiek egzotyki (bo umówmy się, że pewien poziom, jaki chcemy utrzymać,
nie pozwala nam odnajdywać jej np. w podgrzewanych i sterowanych elektronicznie
ubikacjach). Znacznie więcej odczuwanej dla mnie egzotyki odnalazłam w
najbardziej skomercjalizowanej wyspie Indonezji, czyli Bali.
W
Japonii na każdym kroku widać szacunek dla drugiego człowieka, niezależnie od
tego kim i jaki jest. Dociekanie czy jest to wyuczona formuła, czy też cecha
wrodzona, tudzież wynikający z poziomu emocji objaw, pozostawiam socjologom czy
antropologom.
Uprzejmość
czy usłużność to cechy Japończyków, wobec których czułam skrępowanie i
zakłopotanie. Ale zdaje się, że to tylko mój problem. „Mój” w sensie mieszkanki
Europy. To, co dla nas wygląda czasem jak – dosadnie mówiąc – poniżenie czy poddaństwo,
jest wmalowane w kulturę Japończyków, najnormalniejsze na świecie, oczywiste.
Mieszczące się w ramach poszanowania dla drugiego człowieka. U nas po prostu
ramy te są o wiele węższe. Nie do końca rozumiemy, czy wydawanie nam przy kasie
pieniędzy i rachunku trzymając je w obu dłoniach i kłaniając się, jest objawem
czci dla tego pieniądza, czy też dla nas, jako kogoś, kto raczył go zostawić w
tym akurat miejscu.
Japonia
to kraj nowoczesny i wielce cywilizowany, posiadający swe ułomności i
dziwactwa, które poziom nowoczesności nieco ukrócają. I to także można różnie oceniać – jedni nazwą to zacofaniem, a inni tradycją. Kraj ten nie jest jedyny, który posiada taką cechę.
Japonia
to także piękne miejsce. W większości czyste i uporządkowane. W dużych miastach
imponujące sięgającymi prawie kosmosu budynkami i wszelkimi usprawnieniami
życia codziennego. Ujmujące i kołyszące atmosferą wielu świątyń, buddyjskich i
shinto, w których panuje powszednia (bo wpleciona w normalny dzień), a zarazem
doniosła atmosfera. Turyście takiemu, jak ja (z powodu szacunku i wyczucia) nie
pozwala ona robić zdjęć klaszczącym, by zwrócić uwagę boga i modlącym się
wiernym.
Japonia
to kraj skomplikowany. Z całym szeregiem norm i zwyczajów, którymi odróżnia się
od miejsc mi dotąd znanych. Można jednak z łatwością i pokorą dostosować się do
tego schematu – niekoniecznie go rozumiejąc. Jeśli tylko się chce. Zastajemy „otwarte
drzwi” i w każdym wypadku ukłon potwierdzający to, że jesteśmy mile widziani
tam, gdzie przyszliśmy. Czujemy wdzięczność za to, że zaistnieliśmy w tamtym
świecie, pod jednym warunkiem – że nie przekroczymy pewnych granic, nie wejdziemy
za daleko. Gdzieś, przekazana jakimś bliżej niezidentyfikowanym kanałem,
dociera do nas wiadomość, że wprowadzeni zostaliśmy tylko do przedsionka ich
życia. To prawdziwe wnętrze jest subtelnie schowane, zasygnalizowane jedynie
czymś na kształt przytłumionego, czerwonawego światła, zupełnie takiego, jak w
Gion.
Obchodzimy
to ich życie dookoła, bez dotykania i poznawania wnętrzności – takie prawo i
taki przywilej turystów „tylko na chwilę”.
Japończyk
jest zbyt grzeczny, by powiedzieć nam bezpośrednio, że jesteśmy zbyt prości na
to, by zrozumieć jakim niesamowitym i wysublimowanym mechanizmem jest jego kraj
i jak wysoko ponad nami, w swej psychice i odczuwaniu jest on sam.