środa, 9 października 2013

Spłynęliśmy w Pizie

Bynajmniej nie rzeką Arno, ani kajakami. Miasto Piza w ciągu kilkunastu minut wzbogaciło się o dodatkową rzekę, która jako swe koryto wykorzystała kilka ulic centrum.
Z racji tego, że wszyscy uczestnicy wyprawy nie byli w najwyższej formie zdrowotnej, zrezygnowaliśmy z podróży do Sienny i pojechaliśmy od razu do Pizy, by tam się trochę powłóczyć, a później odprowadzić naszych gości na lotnisko, z którego mieli odlecieć wieczorem. Pogoda była piękna - błękitne niebo z białymi obłokami, temperatura 23 stopnie. Dotarliśmy do Pizy nieśpiesznie, dopiero koło godziny 15 i spacerkiem z parkingu ruszyliśmy w kierunku Torre Pendente i katedry. Taki był plan, bo miasto to raczej nie oferuje nic szczególnego, a mimo to jest opanowane przez tłumy turystów. Osobiście jestem bardziej za wałęsaniem się po mniejszych, włoskich miastach, które urzekają bardziej. W każdym razie i tak nie mieliśmy czasu się o tym przekonać, bo w Pizie czas gonił. Dotarliśmy do Campo del Miracoli, czyli pola cudów. Tam właśnie znajduje się piękna, "koronkowa" katedra, baptysterium oraz krzywa wieża. Po przyjrzeniu się jej całkiem z bliska, zjedliśmy obiad w jednej z dość "obdartych" uliczek Piazza del Duomo, które swoim wyglądem przypominają trochę krakowski Kazimierz. Kończył się czas biletu parkingowego, więc postanowiliśmy wracać. Ale po drodze zaczęło kropić - delikatnie z jednej chmury, która nagle zawisła nad ulicą, otoczona błękitem nieba. I nie wiadomo jak i kiedy, z owej chmury lunął deszcz, nieprawdopodobnie silny i ogromny. Schroniliśmy się w bramie jednego z oddziałów Uniwersytetu. Lało coraz bardziej, zaczęło błyskać i grzmieć, a Wiki wpadała w coraz większą rozpacz i stres. A. postanowił pobiec do samochodu i przyjechać po nas. Pobiegł, ale nie przyjechał, bo za żadne skarby świata, nie mógł dojechać z powrotem - centrum Pizy okazało się labiryntem uliczek jednokierunkowych, gps oszalał chcąc prowadzić go np. przez główny plac uniwersyteckiego szpitala. Po długim oczekiwaniu ruszyliśmy z naszej bramy w stronę mostu, gdzie postanowiliśmy się spotkać. Biegłyśmy po kolana w wodzie, niektórzy boso, bo była to najlepsza opcja, po kilkunastu metrach byłyśmy zupełnie przemoczone, a po kilkuset nieźle wystraszone rozszalałą burzą. Żałuję, że nie mogłam zrobić zdjęć tego dziwnego zjawiska opadowego, ale bałam się narażać aparat - raczej by tego nie przeżył. Na lotnisko zdążyliśmy, przemoknięte ubrania, ci co mogli przebrali, no i cała wyprawa zakończyła się dobrze, choć po powrocie z lotniska do Borgo Solario, byliśmy bardzo zmęczeni. Ot przygoda :)















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz